Witold Orczyk
Rewizja – pacyfikacja
Dnia 19 I 1949 r. przyjechaliśmy z Olkusza do Suloszowy. Siedem łazików z „ubowcami” uzbrojonymi jak na wojnę. Od szosy prowadzili mnie do domu rodziców szef PUB – Dąbrowski i dwóch oficerów śledczych. Nazwisk nie znaliśmy. Jednego nazywaliśmy „Wąsik” dla charakterystycznego wąsa. Gdy dochodziliśmy do domu, dwa psy – owczarki górskie – białe i kudłate – zawołałem na nie – poznały mnie po głosie i zaczęły piszczeć i łasić się do mnie. Wówczas szef UB w obawie przed nimi powiedział, żebym je powiązał, co też uczyniłem.
Weszliśmy do domu. Mama z Tatą dopiero wstali. Mama zapaliła w piecu, nastawiła garnek mleka i jak się zagotowało, podała na stół chleb, miód pszczeli i mleko. Napiłem się ciepłego mleka, ale nie mogłem nic przełknąć, mimo że byłem głodny od trzech dni po aresztowaniu w Zakładach Wapienniczych w Płazie, gdzie pracowałem jako kierownik biura.
Ubowcy pili mleko i jedli chleb z miodem. Jak już pojedli, wtedy szef Dąbrowski kazał mi pokazać, gdzie była przechowywana bron ze zrzutu. Wyszliśmy za stodołę i pokazałem to miejsce. Było to w skarpie głębokiej drogi na pole. W tej skarpie była zakopana drewniana skrzynia o wymiarach 70 cm x 120 cm x 30 cm z odejmowanym wiekiem, do którego była przytwierdzona darń maskująca skrzynie. Przechowywano w niej 1 rkm z taśmą i amunicją, 1 piat i 3 pociski do niego, 20 sztuk stenów i 40 szt. magazynków do nich. W odkopanej skrzyni nic nie było. Wymienioną broń zabrał por. „Imielski” na rozkaz „Mohorta”, któremu ja, jako podoficer broni, podlegałem. Karabin 10 strzałowy snajpera, ale bez lunety, zakopany był w szopie obok obory dla krów. Spróchniała drewniana kolba odleciała od części metalowych pokrytych rdzą. Amunicja do stenów była zakopana w pasiece, pod ulem nr 12; według protokołu było jej 600 sztuk, ja nie liczyłem.
Granaty ostre i zaczepne, tzw. sidole – 2 skrzynie po 20 sztuk, były przechowywane w dziuplach stukilkudziesięcioletnich lip. Granaty również zabrał porucznik „Imielski”. Wracając od tych lip, gdzie były granaty, zauważyłem, że całe siedlisko (tzn. zabudowania gospodarcze w kształcie czworoboku typowego dla dawnego zaściankowego budownictwa), było otoczone kordonem żołnierzy KBW. Gospodarstwo składało się z budynku mieszkalnego, przylegającego do niego zespołu chlewików, naprzeciw byl budynek inwentarski 8 x 20 m, od południa stodoła tzw. sześcioboczna – zabytek architektury budownictwa wiejskiego XIX wieku (zdjęcie tej stodoły znajduje się w książce „Budownictwo wiejskie XIX wieku”). Następny budynek – to wozownia 5 x 8 m, spichlerz 5 x 4 m, „piwniczka” – magazynek pasieczny 3 x 5 m oraz druga stodoła 14 x 7 m. Wszystkie budynki wybudowane były z kloców drewnianych i miały dachy pokryte słomą.
Na rozkaz szefa WUBP w Krakowie – pułkownika Dudy przypędzono okolicznych sąsiadów. On sam osobiście przyjechał z Krakowa z kompanią KBW, żeby wykonać pacyfikację u Orczyka. Przypędzeni sąsiedzi pod groźbą karabinów rozstawionych wokoło zabudowań, musieli obrywać pokrycie dachowe z wszystkich budynków, pod pretekstem szukania ukrytej broni i amunicji w słomianych dachach na wszystkich wymienionych wyżej zabudowaniach gospodarskich. Oficer UB siekierą rąbał podłogę w kuchni i pokoju oraz wyrywał kilofem deski, zaglądając, czy tam nie ma broni. Inny, ubrany po cywilnemu, wyrywał szyby w oknach i łamał ramy okienne; jeszcze inny wszedł na strych i rąbał siekierą drewniany strop. Należy nadmienić, ze w tamtych dniach temperatura nocą była od –15 °C do –20 °C, dniem było trochę cieplej.
Teraz nastąpiła prowokacja: adiutant płk Dudy podszedł do mnie i pokazując jakiś druk spytał: a to znasz? Nie wiem, co to jest – odpowiedziałem. On na to – to jest dowód spadochroniarki radzieckiej, którą zamordowałeś, a dowód jej schowałeś w poszyciu dachowym! Gdzie ją zakopałeś? Bijąc mnie po twarzy krzyczał – gadaj! Przewróciwszy mnie na te ruinę, żelaznym pogrzebaczem zaczęli mnie okładać, gdzie popadło, a szczególnie w stopy. Po jakimś czasie podnieśli mnie krzycząc – gdzie ją pochowałeś? Jak trochę doszedłem do przytomności, spytałem: a który to spadochroniarz ma przy sobie jakiś dowód tożsamości? Brałem udział przy odbieraniu zrzutów, ale nie było żadnych dowodów. Wtedy uderzając mnie w twarz krzyknał: takiś mądry! W tym momencie jakiś „KBW-iec” podał mu kartkę. Ten, po przeczytaniu, powiedział do mnie – tego się już nie wyprzesz – rozkaz wyjazdu z Warszawy na twoje nazwisko, podpisany przez generała Spychalskiego. Po co byłeś u Spychalskiego? Pogadamy o tym w Olkuszu!
Trzeba wyjaśnić, że to był czas, kiedy Gomółka i Spychalski byli aresztowani, czas walki ze „spychalszczyzną” i „gomólkowszczyzną”.
Oficer w cywilu, dopełniając jeszcze burzenia, otworzył zaszklone drzwiczki kredensu kuchennego, w którym były ułożone na półkach talerze, szklanki, garnuszki i cały dobytek kuchni mojej Mamy; po otworzeniu drzwiczek zagięta laską zaczepił u samej góry i pociągnął do siebie, uciekając jednocześnie na bok. Cała górna połowa kredensu z jego zawartością runęła na porąbaną podłogę. Odwróciłem się, bo nie mogłem patrzeć na to bestialstwo.
Gdzie byli moi rodzice w tym czasie nie wiem, bo ich nigdzie nie widziałem.
Około godziny czternastej wyprowadzili mnie na podwórze i wówczas zobaczyłem ogrom zniszczenia – pociemniało mi w oczach i byłbym zemdlał, gdyby nie ból w stopach, na których ledwo stałem. Na budynkach sterczały gole laty (listwy poprzeczne krokwi, do których przywiązywane są słomiane snopki dachowe); na dachach pełno było mężczyzn – sąsiadów, a wokoło budynków stosy snopków dachowych, jak gdyby tajfun przeszedł przez gospodarstwo. Wtedy płk Duda powiedział: ktokolwiek ma jakąś broń, a boi się przynieść we dnie, niech nocą podrzuci koło posterunku Milicji, jeżeli nie chce, żeby go spotkało to, co tu widzicie.
Do szosy, gdzie stały samochody, szedłem w skarpetkach po śniegu, bo miałem stopy spuchnięte; nie mogłem włożyć butów, niosłem je w rękach.
Następnego dnia rano szef UB – Dąbrowski przyszedł do piwnicy, gdzie przebywali wszyscy aresztowani i zarządził zbiórkę. Stanął nade mną mówiąc – no Orczyk, powiedz no, cośmy wczoraj u twojego ojca zrobili. Nie byłem świadomy, o co jemu chodzi. Po powtórnym – no opowiedz cała prawdę – urywanymi zdaniami opowiedziałem, jak to wyglądało, mając wizje zdarzeń w oczach pełnych łez; widziałem bowiem moich Rodziców na tle tej tragedii dokonanej przez UB. Gdy skończyłem, Dąbrowski z satysfakcja oznajmił: „rano otrzymałem meldunek z posterunku w Suloszowie, że w nocy ludzie podrzucili różnej broni taką ilość, że na łazika się nie zmieści”.